sobota, 30 stycznia 2016

Porąb i spal - Lars Mytting, czyli podobno wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie

okładka książkiOstatnia notka stycznia i znowu książkowo. Przypominam jeszcze, że do północy można zgłaszać się do rozdawajki z 3 tytułami (patrz zakładka konkursy), ale wyniki i ogłoszenie nowego pakietu pewnie dopiero w czwartek. Od jutro kilka dni wolnego. Po raz kolejny Kraków - tym razem z dziećmi, które są coraz starsze, więc i coraz więcej miejsc interesuje nas podobnych... Włodek obiecał, że wrzuci coś na bloga - staje się powoli tutaj współgospodarzem, ale na szczęście (póki co) nie ma kłótni o to kto pierwszy będzie coś pisał i wrzucał...

Dziś lektura trochę nietypowa. I już sama jej promocja i pomysły wydawnictwa Smak Słowa były nietypowe. Przesyłka bowiem wyglądała tak:

piątek, 29 stycznia 2016

Blackstar - David Bowie, czyli mroczne, ale i piękne

Rzadko zdarza się taki dzień w pracy bym w pokoju został sam. I choć lubię zespół, z którym pracuję, nie ukrywam, że lubię takie dni - mogę słuchać muzyki jakiej lubię, bardziej skupiam się na pracy, bo nikt mnie nie zagaduje ani nie rozprasza tym, że głośno gada np. przez telefon. Dziś więc pracowicie, ale i w pełni satysfakcjonująco. Rano jeszcze nie wiedziałem jaka muzyka będzie mi towarzyszyć i choć przesłuchałem z przyjemnością aż trzy krążki, to tylko jeden zauroczył mnie na tyle, że słuchałem go chyba cztery razy pod rząd. David Bowie. Facet, za którym jakoś nigdy za bardzo nie przepadałem, drażniły mnie jego eksperymenty, ciągłe poszukiwania, zakładanie masek, tą płytą mnie po prostu zahipnotyzował.
Raptem siedem utworów, ale kilka z nich jest tak długich, że klimatem przypominają suity Floyd-ów albo innych mistrzów rockowych oper z lat 70. I choć jest chwilami melodyjnie, to na pewno nie jest to płyta "przebojowa", do puszcza w radiu... A może się mylę? W końcu w trójce kolejny tydzień Bowie króluje.

Kot Rabina - nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, czyli robię wyjątek




Zarówno Włodek jak i ja wczoraj w teatrze, choć ja powinienem dopisać, w kinie na teatrze, ale jak sami widzicie po tym jak się zaczął rok na blogu - notek teatralnych będzie coraz więcej :) Może to jakiś etap, ale nigdy nie miałem w sobie postanowienia, by ograniczać się np. jedynie do książek - zbyt wiele rzeczy mnie kręci... Kto wie, może za jakiś czas będę miał fazę np. na muzykę.
Co w planach na najbliższe dni? Powróci Lemaitre, może wreszcie pojawi się coś o nowościach kinowych, z książek na pewno Pamuk i coś dla prawdziwych twardzieli...
A dziś komiks. I notka trochę wyjątkowa. Pojawiła się wczoraj, ale zbiegliśmy się w czasie z Włodkiem, więc wrzucam raz jeszcze. Nigdy nie robię osobnych wpisów jeżeli mamy do czynienia z częściami jakiegoś cyklu (może jedynie dla książek robię wyjątek) - piszę raz, przy serialach często nawet nie czekając na finał sezonu, bo ważne są dla mnie odczucia, a nie analiza. A potem cieszę się kontynuacją albo zgrzytam na nią zębami, ale już nie wrzucam kolejnej notki... W przypadku Kota rabina jednak robię wyjątek. Po prostu pokochałem ten komiks. Jeżeli więc nie czytaliście notki o 5 pierwszych zeszytach to macie ją tu, a dziś o nowym albumie, który chyba nawet został włączony już w nowych wydaniach do kompletu i można sobie taki zestaw zafundować. Szczerze polecam.

czwartek, 28 stycznia 2016

Noc całego życia, czyli spektakl, który zmienił moje myślenie o teatrze ...

            W ostatnich dniach widziałem kilka różnych przedstawień w różnych teatrach, bywało, że wychodziłem wściekły z powodu straty czasu, czasem zawiedziony, że dobry pomysł nie został odpowiednio wykorzystany, aż w środę wybrałem się do Teatru Żydowskiego. Stało się, muszę zrewidować wszystkie sądy, które wygłaszałem na temat tego teatru… Kto myśli, że oto stwierdzę, że nagle coś się zepsuło, że wynudziłem się, będzie zawiedziony. Rewizja poglądów dotyczyć będzie raczej tego, że wszystkie spektakle w wykonaniu artystów  Teatru Żydowskiego, które do tej pory chwaliłem, bledną przy tym, co pokazano w „Nocy całego życia”. To, co wydarzyło się tego wieczoru, tworzy historię polskiego teatru.

środa, 27 stycznia 2016

Syn Szawła, czyli film, który trzeba obejrzeć

Dziś Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu, więc to najlepszy moment, by napisać o filmie, który kilka dni temu miał premierę. Będzie o nim pewnie w tym roku jeszcze głośno, bo jeżeli sprawdzą się przewidywania, to jest on murowanym kandydatem do Oscara za film nieanglojęzyczny.
W ciągu najbliższych dni szukajcie go w kinach, a może uda Wam się trafić na pokazy specjalne np. takie jak ten.

Do napisania o "Synu Szawła" zbieram się już dość długo i nie bardzo znajduję na to dobre słowa. To rzecz tak cholernie mocna, intensywna... Widziałem przecież już niejeden obraz o wstrząsających dramatach jakie miały miejsce w trakcie drugiej wojny światowej, o okrucieństwie jakie zgotował człowiek drugiemu człowiekowi. Wydawało się, że nie da się tu opowiedzieć czegoś nowego. A jednak. Prawie na chłodno opowiedziana historia, bez większych emocji, muzyki, wzruszania widza, po prostu wbija w fotel. László Nemes sprawił, że widz czuje się prawie uczestnikiem, świadkiem wydarzeń, podgląda je, widzi tylko fragment, ale już to co widzi po prostu przeraża. Ciała sprzątane z komory gazowej... Wrzucane do pieca... Popiół, który łopatami wsypuje się do jeziora...

wtorek, 26 stycznia 2016

Seryjny zabójca nr 1, czyli czemu to zrobił?

Wciąż zbieram się, by napisać o wstrząsającym "Synu Szawła", ale nie znajduję odpowiednich słów. Dziś więc inny obraz i choć być może części jest on już znany, to notkę uważam za ważną i proszę o jej przekazywanie. Dlaczego? Bo trwa kolejna edycja szczególnego festiwalu filmowego (ach jak fajnie było, gdyby to polskie filmy były tak promowane na świecie), do udziału w którym chcę wszystkich zaprosić. French Film Festival jest darmowy, nie musisz ruszać się z domu, a jednocześnie to Ty jesteś jednym z jurorów. Kliknij link i sam sprawdź.
Wybierasz, oglądasz i oceniasz. "Seryjnego zabójcę nr 1" obejrzałem właśnie w ramach festiwalu na tej stronce. I już wybieram sobie kolejne.
To film, który przypadnie do gustu fanom kryminałów policyjnych bliższych dramatom niż kinu sensacyjnemu. Bo choć historia (autentyczna) jest dość mroczna i krwawa, to film ma w sobie niewiele napięcia - to odtworzenie nie tyle samego śledztwa, ale wieloletniej frustracji, że nie udaje się go zamknąć.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Niebezpieczna metoda, czyli o konsekwencjach łamania zasad...

   Pokazać w jednym spektaklu kawał historii psychoanalizy, świat wewnętrzny kilku osób, wątek miłosny, ludzkie dramaty i chwile szczęścia – to niełatwe zadanie. Gdy zaś dodać do tego aktorstwo wysokiej próby – zaczynamy zastanawiać się, czy to aby nie niemożliwe! Teatr Dramatyczny spektaklem „Niebezpieczna metoda” udowadnia, że da się!
        Napisaną przez Christophera Hamptona, a wyreżyserowaną przez Agnieszkę Lipiec – Wróblewską sztukę ogląda się tak, jak gdyby pozwolono nam znaleźć się nagle w miejscu, w którym bohaterowie cierpią, a ich losy splatają się ze sobą. Jest to zarazem perwersyjnie przyjemne i niesamowicie odstręczające. Nie możemy z jednej strony przestać interesować się rozwojem wypadków, z drugiej zaś – uczestnicząc w bardzo intymnych ich przeżyciach, dokonujemy mimowolnie ostrej wiwisekcji bohaterów.
            Mamy tu do czynienia z dość niepokojącym trójkątem uczuć, relacji, konwenansów: Oto bowiem młoda Żydówka z problemami psychicznymi, lękająca się świata zewnętrznego, po zupełnie nieskutecznej terapii elektrowstrząsami trafia do szwajcarskiej kliniki, w której Carl Gustaw Jung otacza ją dość specyficznie pojętą opieką, przeprowadzając na pacjentce eksperymentalną kurację opracowaną przez swego mentora: Sigmunda Freuda. Metoda to tyleż skuteczna, co dotąd nieznana. Jung sam nie do końca pewien słuszności postępowania, pełen własnych wewnętrznych kłopotów, leczy Sabinę Spielrein niekonwencjonalną metodą rozmowy.

niedziela, 24 stycznia 2016

Aleja tajemnic, czyli nie da się uciec od wspomnień

          Johna Irvinga polubiłem czytając tak znane książki, jak choćby „Hotel New Hampshire” czy „Świat według Garpa”, dlatego nikogo zapewne nie zdziwi, że spodobała mi się także najnowsza powieść autora, wydana w tym miesiącu przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka:  „Aleja tajemnic”.
      Już pierwszy rozdział podniósł mi ciśnienie, gdy przeczytałem, ze na wysypisku książki są najlepszym sposobem na rozpalanie ognia. Ile książek tam się zmarnowało? – pomyślałem od razu? Dłuższej chwili wymagało dojście do siebie na tyle, by zrozumieć, ze to przecież tylko fikcja literacka. Niby tak, ale słabo mi się robi na myśl o tych wszystkich spalonych cudeńkach…
            „Aleja tajemnic” to nieźle napisana historia Juana Diego, pisarza, który wychował się na wysypisku śmieci w Meksyku. Mocna historia. Trudno, żeby takie dzieciństwo nie wywarło wpływu na psychikę, zwłaszcza, że na wysypisku wiele się dzieje i Czytelnik (tak mówią o nim współmieszkańcy tego miejsca o wątpliwych walorach wychowawczych) już jako czternastolatek ma za sobą utratę matki, prostytuującej się, by przeżyć, a sam ulega wypadkowi, którego efektem jest bardzo wyniszczające organizm zmiażdżenie nogi.

sobota, 23 stycznia 2016

Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską, czyli ileż siły w tej kobiecie

Książka ciekawa i to podwójnie - raz, że bohaterką wywiadu nie jest nikt znany, żadna celebrytka, ale zwyczajna (ale jak się okazuje niezwyczajna) pani doktor, dwa, że to co mówi o swoich przeżyciach, może wiele osób zaskoczyć. No bo jak to? Więźniarka obozu w Ravensbrück, nie mówi o cierpieniu, o tragedii jaką przeżywali więźniowie, ale opowiada o tym jak wyglądało tam zwyczajne życie... Pani, która ma już ponad 90 lat, a zamiast odpoczywać, wciąż jest pełna wigoru, chęci życia i poszukuje dla siebie nowych wyzwań, wciąż pracując jako lekarz i pomagając innym... Pani, która jest we władzach związku byłych więźniów obozów koncentracyjnych, nie chce rozpamiętywać przeszłości, ale z ciekawością jeździ do Niemiec, by spotykać się z tamtejszymi rodzinami, szukać dialogu i pojednania... Takich zaskoczeń można znaleźć tu jeszcze przynajmniej kilka.

piątek, 22 stycznia 2016

Marcin Grygier - Nie patrz w tamtą stronę, ale... jak nie patrzeć, gdy kusi?

Jak tak dalej pójdzie obok mojego zdjęcia jako pomysłodawcy i autora bloga, będę musiał dołączyć jeszcze jedno :) Włodek rozszalał się z notkami, nie tylko teatralnymi, bo pomaga mi też wygrzebać się spod spod stosów rzeczy do recenzji. Dotąd pojawiały się u mnie wpisy gościnne, ale nie tak regularnie... Cieszę się, bo to też dla mnie wyzwanie i może na dłuższą metę spowoduje jakieś zmiany na blogu. Nie będziemy robić rankingów: kto pisze lepiej, ale za to możemy obiecać, że od coraz więcej notek będzie podwójnych, czyli po jakimś czasie w każdej z nich, może pojawić się drugi głos. Czasem zgodny, czasem nie...
R
 


„Ofiara leżała na brzuchu. Skóra zdążyła już zsinieć pod wpływem niskiej temperatury. Kończyny nie były skrępowane. Nogi i ręce ułożono jak na słynnym obrazie da Vinci – tym z człowiekiem w okręgu. Ciało było zupełnie nagie i… niekompletne. Brakowało głowy. W miejscu, w którym powinna się znajdować, leżał koński łeb. Śnieg wokół niego barwiła brunatna czerwień.” – mocne, prawda? Czyżbyśmy mieli do czynienia z jakimiś zwyrodnialcami, którzy dokonali dziwacznego i przesyconego grozą rytuału? A przecież już na samym początku dowiadujemy się, że dziewczyna jeszcze przez chwilę żyła! Kiedy ocknęła się w lesie, miała chwilę, by zrozumieć, że pachnie smarem, gumą, że coś się działo i … że nie jest sama. Chwilę później…
Mocno się zaczyna, a potem jest jeszcze ciekawiej. Mnożą się tajemnice, giną ludzie, a badający sprawę nadkomisarz Roman Walter, będący w kiepskiej formie psychicznej, sam jeszcze nie wie, że rozwiązanie zagadki jest tak blisko! Tylko - gdzie?
Thriller? Mocna sensacja? Pewnie gdzieś pośrodku, jednak zaleta książki jest przede wszystkim dobrze zarysowana fabuła. Szalony morderca jest nieobliczalny, tropy i wątki przeplatają się, narasta atmosfera grozy. Życie prywatne Waltera ma tu wielkie znaczenie, ale nie tylko, bo i w dzieciństwie mordercy zdarzyło się coś, co sprawiło, że po latach zabija… Wątki psychologiczne, wyjaśnienie, że czasem niezawiniona nawet krzywda buduje w ludziach poczucie nienawiści, które rośnie i rośnie, by znaleźć ujście w najbardziej niewyobrażalnych zachowaniach.
Roman Walter – glina, a jednak bardzo ludzki, Alicja – jego przyjaciółka – silna, Krępy i Niski – wszyscy nadają książce kolorytu, wpływają na rozwój wydarzeń, ale też łączą poszczególne elementy układanki w całość, którą rozwikłać może tylko Walter…
W dobie, gdy zalewa nas miałkich lotów kryminał - sensacja z całego świata, napisanie dobrej książki w tym gatunku nie jest wcale takie proste. I choć mocno widać tu skandynawskie naleciałości, „Nie patrz w tamtą stronę” jest jedną z lepszych pozycji ostatnich miesięcy. Marcin Grygier debiutuje tak, że czuje się, iż wątek głównego bohatera rozwinie się w cykl powieściowy. Dlaczego? Raz - czyta się nieźle, dwa – przewiduję sukces rynkowy, a to zazwyczaj domaga się ciągu dalszego.
      „Nie patrz w tamtą stronę”, choć odrobinę przekombinowana w końcówce, jest mocną opowieścią o ludziach, którzy odwracają głowę, gdy innym dzieje się krzywda, o ludziach, którzy wolą swój spokój, choć nie potrzeba wiele, by mogli komuś bardzo pomóc. Czy jesteśmy tacy? Książka jest dobrze napisana, niezła stylowo, nie brak w niej tego, czego szukać będą miłośnicy gatunku: seks, przemoc, trzymająca w napięciu akcja – wszystko tu znajdziecie. Uwaga - ta książka- to złodziej czasu, gdy zaczniecie czytać – trudno się oderwać…
Sakis

czwartek, 21 stycznia 2016

Krafftówna w krainie czarów, czyli znakomita rozmowa z Remigiuszem Grzelą

          Kiedy w grudniu 2015 r. widziałem Barbarę Krafftównę na premierze w Teatrze Żydowskim („coś jeszcze musiało być…”), nawet nie przypuszczałem, że zaledwie kilka tygodnie później będę mógł z wielką przyjemnością poczytać o magicznym życiu aktorki. Magicznym, bo pełnym zaskakujących wydarzeń, stąd też zresztą tytuł książki, napisanej przez Remigiusza Grzelę – „Krafftówna w krainie czarów”. Mało kto zapewne wie, ale autor książki współpracował już z aktorką, bowiem w 2006 r. napisał dla niej monodram o ostatnich latach życia Marleny Dietrich – „Błękitny anioł”, a dwa lata później – komedię „Oczy Brigitte Bardot”. Dzięki temu o wiele łatwiej było pisarzowi nawiązać przyjazną atmosferę rozmów, sprzyjającą intymnym zwierzeniom…
            Barbara Krafftówna, jak na legendę polskiego teatru i kina, tka opowieść o sobie wspominając ważne wydarzenia z życia swojej rodziny, łącząc je z tym, czego najbardziej szukają miłośnicy jej talentu, a więc z informacjami na temat życia aktorskiego.
            Każda z części książki wzrusza mnie i czaruje, tak, jak aktorka zawsze czyni to na scenie. Kiedy czytam o tym, jak wyglądało życie w powstańczej Warszawie, mam przed oczami „krowy” niszczące piękne kamienice, ludzi przemykających piwnicami i aparat, na którym u ciotki aktorki oglądało się zdjęcia.  Naturalnie jednak jako miłośnik teatru i admirator talentu bohaterki książki – z największym skupieniem dowiadywałem się, jak przebiegała kariera aktorki, okres w teatrze Galla (fascynująca opowieść o tym, jak kształtował się tam warsztat artystki), Wrocław, później Warszawa. Szaleńcze tempo pracy, a przy tym mozolne analizowanie ról, ich niuansów, poznawanie siebie i stwarzanie na scenie od nowa, by widz nie widział Krafftówny, tylko kogoś zupełnie innego!
            Piękne wspomnienia związane z życiem prywatnym, dwóch mężów, wspaniałe wspólne chwile (zaręczyny z Michałem Gazdą: to aktorka oznajmiła ukochanemu, że musi się z nią ożenić, efekt: on mdlał, ona go cuciła, woda w wannie się przelała, zalewając mieszkanie, czajnik się spalił, ale ślub był!), a potem prywatne dramaty (przedwczesna śmierć obu mężów).
            Historia znajomości z Kaliną Jędrusik rozpali każdego (sceny toalety w pociągu – zupełnie jak u Felliniego, wspólne wyjazdy na plany filmowe, anegdoty o zachowaniu największej polskiej skandalistki – podane tak barwnie, że człowiek widzi obie panie zgrabnie wsiadające do opisywanego tramwaju)…
            No i największa z magicznych bajek życia Barbary Krafftówny – przygoda z Kabaretem Starszych Panów! A do tego praca w filmie, później emigracja i powrót do kraju po dziesięciu latach: gotowy scenariusz na film!
Remigiusz Grzela potrafi słuchać jak nikt. To dzięki niemu wiemy już, czego artystce dziś najbardziej żal, za kim tęskni, co myśli o życiu na Kresach Wschodnich. Rozmawia z aktorką tak pięknie, że niemal czujemy, że to my sami siedzimy z nią przy stole, pijemy kawę i rozmawiamy tak po prostu, o jej życiu. Takie książki zdarzają się nieczęsto. Duża w tym zasługa autora, który wykonał tytaniczną pracę, zbierając materiał do stawianych pytań.
Jeśli miałbym wskazywać wydawniczy hit początku 2016 r., będzie to właśnie „Krafftówna w krainie czarów”. W krainie czarów? Krafftówna czy Alicja? Kto przeczyta, zrozumie! I zakocha się w aktorce od nowa!
Sakis

To już moje drugie spotkanie z Remigiuszem Grzelą i jego wywiadami. Chętni mogą zerknąć na recenzję "Wolnych". A teraz kolej na premierę przygotowaną przez Prószyńskiego (ukłony za egzemplarz do recenzji) i aktorka, która na pewno zasługuje na pamięć, na biografię. Aż by się chciało dowiedzieć jeszcze więcej, pogłębić pewne wątki - tyle sukcesów, ale i tyle trudnych chwil w jej życiu, tyle tragedii. Krafftówna sama wspomina na koniec w podziękowaniach, że autor usłyszał dużo więcej, ale wiele rzeczy taktownie pominął w książce i choć może trochę żal, za to też należą się brawa - nie trzeba na siłę budować książki na sensacji, na kontrowersjach, wybebeszaniu wszystkiego. Idealnie rozłożone akcenty między wspomnieniami innych o pani Barbarze, jej samej, elementy rozmowy, wywiadu i dygresje dopisywane potem na tekście - to wszystko sprawia, że trudno się nudzić przy lekturze. Odrobina anegdot, ciekawostek, humoru nadaje pikanterii tym wspomnieniom, ale to przede wszystkim kapitalna opowieść o tym jak traktowało się zawód aktora kiedyś, jak się go uczyło, z jaką sumiennością podchodziło się do budowania roli. I to chyba najbardziej mnie tu fascynowało. 
Lepiej znam Krafftównę z jej ról telewizyjnych, czy z przypominanych fragmentów Kabaretu Starszych Panów i ogromnie mi szkoda, że nie mogłem zobaczyć jej na deskach teatru. Ze zdumieniem czytałem o tym jak osoba, którą najczęściej kojarzymy z Honoratką z "Czterech Pancernych" uznawana była ze jedną z najlepszych wykonawczyń ról z dramatów Witkacego, czy Gombrowicza. Jej niewielkie ciało mieści w sobie wulkan energii... 
Wady? Może chciałoby się więcej zdjęć. Ale z całego serca wywiad polecam! A na półce już czeka kolejna publikacja Remigiusza Grzeli - tym razem o Irenie Jun i Stanisławie Brudnym. 
R

Rozmowa jaką przeprowadził z Barbarą Krafftówną Remigiusz Grzela to nie biografia, to raczej garść wspomnień jakie wyciąga z zakamarków pamięci znana aktorka, by przedstawić sposób życia, pracy, zabawy ludzi jej współczesnych. Razem z nimi wędrujemy przez jej życie rozpoczęte w przededniu II wojny światowej (ur. 1928), kiedy jeszcze dobrze nie zagoiły się rany po pierwszej. Poznajemy rodzinę złączoną z dwóch innych, pokrewnych, których klamrą spinającą były narodziny rudej Basi, rozbrykanej, czupurnej, trzpiotki. To jest zbiór emocji, jakie pozostawia po sobie barwne życie choć było one zarówno dobre, jak i tragiczne. Razem z p. Barbarą wędrujemy z Wołynia uciekając przed Sowietami, czołgamy się tunelami zrujnowanej Warszawy, kryjemy po piwnicach, by następnie osiąść na wsi. Tajne, konspiracyjne studia aktorskie, ich kontynuacja po wojnie, pierwsze występy, pierwsze związki, przyjaźnie, miłości. Poznajemy ją zarówno z jej opowieści, jak i opowieści spisanych przez innych, którzy ją znają/znali, pamiętają/pamiętali. Wielu ludzi z jej otoczenia już nie ma, odeszli na drugą stronę tęczy, a pani Basia jest już jedną z niewielu, którzy stykali się z nimi na co dzień.
Dla ludzi młodych Barbara Krafftówna to przede wszystkim Honoratka z serialu „Czterej pancerni i pies” (akurat ta rola nie była mi bliska). Dla mnie – to przede wszystkim rola Felicji w filmie Hasa „Jak być kochaną”, film o kobiecie, która dla miłości poświęca wszystko i przegrywa. Takich ról się nie zapomina. Ale były przecież i inne role teatralne i filmowe w jakich przedstawiała swój kunszt aktorski. Była również jednym z filarów Kabaretu Starszych Panów. Przy okazji dowiedziałam się dlaczego kontynuacje, próba reanimacji tego kabaretu nie wychodzą, nie niosą tego smaczku, tego lirycznego wdzięku jaki był charakterystyczny pierwowzorowi. Bo każdy to czuł, ale nie umiał nazwać. Pani Barbara ujęła to tak:


„To co było istotą Kabaretu (…) to coś z przedwojennej tkanki, która w nas była, którą chcieliśmy z siebie wydobyć. Coś właściwie nie do nauczenia, nie do zagrania. Wspaniali młodzi aktorzy, którzy pojawili się później w Kabarecie, byli z innego pokolenia, nie mieli w sobie tej galanterii (…). Byli po prostu inni.”


Nietuzinkowa aktorka z właściwym sobie wdziękiem opowiada o swojej karierze, sposobie przygotowania ról, o reżyserach, kolegach, o miłościach zakończonych małżeństwami i późniejszych dramatach. To takie mini reportaże z zapamiętanych momentów życia, które po latach ujawniają się we wspomnieniach.


Namawiam do sięgnięcia po tę pozycję. Czyta się „szybko, lekko i przyjemnie” choć niekiedy scenariusz jej życia nie dawał powodów do uśmiechu. Można z tej książki wyciągać nadzieję na własną przyszłość i pobierać nauki w jaki sposób mierzyć się z przeciwnościami losu, jak pielęgnować przyjaźń i doceniać to co mamy.


MaGa

środa, 20 stycznia 2016

Kamienica na Nalewkach, czyli kto marudzi na Cepelię, ten trąba!

            Na przekór tym, którzy nonszalancko określali swego czasu repertuar Teatru Żydowskiego jako nieco cepeliowy, „Kamienica na Nalewkach” ma się znakomicie i grana jest już szesnasty sezon! Kto by uwierzył, że premierę miała 16 grudnia 2000 r.! Najlepszą tradycją światowych scen jest utrzymywanie w repertuarze przez lata sztuk, na które publiczność wykupuje bilety z dużym wyprzedzeniem. Tak jest i w tym przypadku, zatem: świętujemy sukces! Co więcej, przedstawienie znakomicie wpisuje się w tradycję teatru, który od sześćdziesięciu sześciu lat stara się przypominać, że w przedwojennej Warszawie historia i kultura Żydów oraz Polaków wzajemnie przenikały się, tworząc jeden piękny, kolorowy świat. Świat, w którym na podwórkach, placach targowych, w domach funkcjonowała kultura, którą w kilka wojennych lat niemal całkowicie unicestwiono. Spektakl w żartobliwy sposób przypomina te czasy, bawiąc widzów i śmiejąc się razem z nimi z tego, co w kulturze żydowskiej było najciekawsze.
            Idea spektaklu spodoba się zapewne wszystkim tym, którzy idąc do Teatru Żydowskiego chcieliby obejrzeć pogodny obraz, pełen pozytywnego przesłania, nie zaś trudne widowisko poświęcone trudnym czasom wojny. Jest to wszak najwyższych lotów widowisko pełne najwspanialszych żydowskich dźwięków, misternie tkanych nostalgicznych tekstów piosenek, zabawnych historyjek, gagów. Ponad dwie godziny rozrywki, bez chwili nudy.

wtorek, 19 stycznia 2016

Tramwaj zwany pożądaniem, czyli niezła Julia Kijowska w Ateneum

        Fabuła sztuki Tennessee Williamsa jest jedną z bardziej fascynujących w historii dramatu, co powoduje, ze od 1947 r., kiedy po raz pierwszy wystawiono ją na Broadway`u (dokonał tego Elia Kazan), często pojawia się na scenach całego świata. Na jej podstawie już w 1951 r. Kazan dokonał równie słynnej ekranizacji, w której główne role zagrali Vivien Leigh i Marlon Brando, a film zdobył cztery Oscary (i aż dwanaście nominacji). Później (m.in. w 1984 r. i 1995 r.) przenoszono sztukę na ekran jeszcze wielokrotnie.
„Tramwaj zwany pożądaniem” to historia Blanche DuBois, niezrównoważonej kobiety, ogarniętej żądzą zdobywania mężczyzn i poruszającej się na granicy świata rzeczywistego oraz swojej urojonej wizji własnej pozycji i klasy, która przybywa do Nowego Orleanu w odwiedziny do siostry, która wyszła za mąż za brutalnego i prostackiego potomka polskich emigrantów – Stanleya Kowalskiego. Blanche uwodzi przyjaciela Kowalskich – Mitcha, chcąc znaleźć w jego ramionach oparcie w trudnych czasach. A te nie są sprzyjające – straciła dom, oszukując w opinii Stanleya przy jego sprzedaży własną siostrę – Stellę, a także posadę nauczycielki za romans z uczniem, natomiast rozwiązły tryb życia przyczynił się do powstania plotek, które zmusiły ją do opuszczenia rodzinnego Laurell. W trakcie urodzinowego przyjęcia Blanche w wyniku awantury ciężarna Stella zaczyna odczuwać bóle brzucha i musi zostać odwieziona przez męża do szpitala. W tym czasie Mitch, powiadomiony przez Stanleya o prawdziwym życiu Blanche zrywa z nią. Kiedy wraca ze szpitala pan domu, dochodzi- bądź to realnie, bądź tylko w wyobraźni Blanche do gwałtu, a bohaterka traci kontakt z rzeczywistością i zostaje odwieziona do zakładu dla psychicznie chorych.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Ona wraca na dobre - Grażyna Jagielska, czyli zupełnie nietypowa powieść o kobiecych problemach


Tym razem lektura od Włodka, ale pozwalam sobie dać słowo wstępu. Po prostu po rozmowie z nim, byłem ciekaw na ile będziemy się różnić w opiniach. Dopisuję więc (już po przeczytaniu, po kilku tygodniach) kilka zdań od siebie. Spodziewam się czegoś osobistego w stylu Miłości z kamienia, a nie powieści obyczajowej...

Książki o problemach kobiet są w Polsce pisane według standardowego schematu: kobieta ma problemy emocjonalne, porzucił ją mężczyzna, straciła pracę i sens życia. Wyjeżdża więc na wieś, nad rozlewisko, do rodziców (niepotrzebne skreślić), gdzie w krótkim czasie nie tylko godzi się ze światem i z samą sobą, ale znajduje wielką miłość. Jakże często tak to właśnie jest, prawda?
Grażyna Jagielska napisała zatem całkowicie niestandardową książkę poświęconą swoim problemom. Podróżniczka, żona Wojciecha Jagielskiego, przez całe lata  nie potrafiła poradzić sobie z pasjami męża. Obawy o jego życie paraliżowały ją, a niemożność poradzenia sobie z problemami codzienności doprowadziły do półrocznego pobytu w szpitalu psychiatrycznym.
Książka jest zapisem sposobu, w jaki autorka starała się powrócić do rzeczywistości po pobycie w „psychiatryku”. Okazuje się, że najlepszą metodą na odnalezienie siebie, jest bardzo daleka podróż. Pisarka wyrusza więc w wymarzoną jeszcze w dzieciństwie podróż w głąb amazońskiej dżungli, w górę Rio Negro. Ta podróż ma jej przypomnieć, kim jest, a także: co przynosi szczęście… Czy ta  przygoda faktycznie pozwoli jej dotrzeć do źródeł swoich problemów i unicestwić je? Musicie przeczytać książkę, by się tego dowiedzieć.

niedziela, 17 stycznia 2016

Nebraska, czyli po tylu latach mogłem cię dopiero lepiej poznać

Ile razy miałem już taki dylemat: pisać o rzeczach zaległych, czy o tych, które mam świeżo w głowie. Chcąc nie chcąc, im bardziej coś odkładam, istnieje ryzyko, że coś tam zapomnę i notka będzie krótka i mało treściwa. Niech będzie więc kolejny ubiegłoroczny film z Oscarów. Aż dziwne, że do grona nominowanych się załapał, bo to produkcja dość surowa, pasująca raczej na festiwal kina niezależnego. I choć nie ma może w sobie czegoś co by powalało na kolana, urzeka swoją prostotą. Właśnie dlatego, że opowiada o tak prostych, naturalnych sprawach i robi to w nienachalny sposób, jakby podglądając prawdziwe życie, zostaje nam w głowie.

sobota, 16 stycznia 2016

Cwaniary - Sylwia Chutnik, czyli męski szowinizm i kobiece pięści

Sylwia Chutnik, "Cwaniary"Po raz kolejny wróciłem do domu z wymianki z jakimiś upolowanymi tytułami i teraz znowu mam problemy: gdzie to pomieścić i kiedy to czytać? Pewnie część potem wróci na nasze akcje wymiany, a część pójdzie na jakieś konkursy - znacie już chyba rozdawane co miesiąc trzypaki? Zerknijcie na styczniowy do zakładki z konkursami.
A dziś jedna z zaległych lektur z ubiegłego roku. Moje drugie (i pewnie nie ostatnie) spotkanie z Sylwią Chutnik. Ostatnio sporo sięgam po autorów krajowych, bo też budzą oni sporą ciekawość, ich twórczość jest często komentowana w mediach, więc i na DKK się często pojawiają. A ja dzięki temu "kosztuję" nowych rzeczy... Rzadko bowiem sugeruję się rekomendacjami krytyków (może wyjątek robię dla trójkowego znaku jakości Nogasia) w przypadku polskich tytułów, wolę sięgać po klasykę, szukać różnych tytułów, które nie muszą być nowe. Gdy jednak pojawia się taka propozycja na klubie - nie mam zamiaru protestować, w końcu zawsze fajnie jest podyskutować o czymś, co choć troszkę poruszyło nasz światek literacki. Mogę już zapowiedzieć, że po Chutnik, pojawi się jeszcze niedługo Karpowicz. Potem chyba jeszcze tylko 4 recenzje książkowe z ubiegłego roku i wreszcie będę mógł zająć się tegorocznymi. Jakoś łatwiej mi się pisze o filmach, zajmuje to mniej czasu, a tego ostatnio mi ciut brakuje. Pochorowałby trochę człowiek może? Albo nie, lecę odpukać w niemalowane...


Foxcatcher, czyli pieniądze podobno dają wszystko

No i pięknie za oknem. I mimo, że pogoda pokrzyżowała mi trochę plany kinowe, to czasem warto odpuścić i nie ryzykować, nie zwiększać ilości klnących na ulicach kierowców :) Powoli przymierzam się do tegorocznych nominacji oscarowych, dwie już za mną (zerkajcie do spisu obejrzanych), czyli Marsjanin i Most Szpiegów, ale oba raczej nie warte są nagród. Zobaczymy co dalej. Ale póki co w planach na dziś aż dwie notki: jedna filmowa i jedna książkowa. Po dzisiejszym DKK mam ochotę napisać o "Musimy porozmawiać o Kevinie", ale na to potrzebuję chyba troszkę czasu. Może więc coś innego z zaległości.
Dzisiejsza notka to też nominacje, tyle, że ubiegłoroczne - zostało mi jeszcze kilka rzeczy i będę je powoli opisywał. "Foxcatcher" zachwycił Amerykanów, oni chyba w ogóle lubują się w obrazach inspirowanych prawdziwymi postaciami (bracia Schultz - medaliści olimpijscy) i wydarzeniami, a jak pojawi się sport, to już im więcej do szczęścia nie trzeba. Tym razem nie baseball ani kosz, ale trochę niszowe zapasy. I dramat, który jak dla mnie niestety jest zbyt rozwleczony, jakiś taki klaustrofobiczny. Kreacje aktorskie naprawdę niezłe, ale kto lubi wpatrywać się minutami gdy bohater ma wciąż jedną minę i milczy albo patrzeć na zmagania obściskujących się na macie facetów (zaiste dziwny sport).
Czy to znaczy, że jest tak kiepsko? W końcu ciarki pojawiały się, choć tylko na chwilę... 

piątek, 15 stycznia 2016

Wkręceni 2, czyli przepis na sukces?

Gdy oglądałem (i pisałem o tym) pierwszą część "przeboju komediowego", czyli "Wkręconych", obiecywałem sobie, że: w życiu, nie będę takich głupot oglądał. Ale czasem człowiek wpada na jakiś kanał telewizyjny zupełnie przypadkowo i ciekawość tego co jeszcze głupszego można wymyślić, skłania by na nim pozostać. Czy mogłoby być gorzej? Okazuje się, że raczej można. Jest jeszcze bardziej schematycznie, prostacko i kompletnie nie śmiesznie.
W jedynce Wereśniak nabijał się trochę z naszych kompleksów wobec Zachodu (w małym miasteczku biznesmeni brani za cudzoziemców to jak bogowie), a tym razem jest jeszcze bardziej "pod publiczkę". Warszawka ze swoim blichtrem, kasą próżnością i głupimi modami, konfrontowana jest z "normalnym" życiem ludzi, którzy mają zupełnie inne problemy, radości i... prawdziwe szczęście, które dla celebrytów i ich fanów jest nie do osiągnięcia. Po co gonić za czymś wciąż nowym, skoro można w spokoju, z piwkiem w ręku... i tak w tym stylu można by ciągnąć takie porównania. A co będzie nagrodą dla "normalsów", gdy już pokażą swoją wyższość nad stolicą? Wniebowstąpienie, czyli chwila sławy, a potem powrót z wielką kasą do siebie, gdzie można żyć wspomnieniami i cieszyć się "prawdziwym życiem". Biedak został nagrodzony i oczywiście sugeruje się, że on będzie mądrzejszy i nigdy go bogactwo tak bardzo nie zepsuje...

czwartek, 14 stycznia 2016

Boks na ptaku, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak

O ile Artura Andrusa lubię bardzo, to nie zawsze poczucie humoru Marii Czubaszek do mnie przemawia i jakoś ominąłem pierwszą część tego wywiadu. Ale słusznie, że ukazuje się jego kontynuacja, bo przecież nie tylko pani Maria w tym domu robi za gwiazdę, Pan Wojciech ma równie wiele do opowiadania, no i jaka to frajda uczestniczyć w wraz z prowadzącym wywiad, w tym ich przekomarzaniu, podglądać, jak to też tak może układać się życie małżeńskie, domowe z taką żoną, z takim mężem. Barwne to małżeństwo i przeżyli ze sobą naprawdę wiele, więc mają też o czym opowiadać.
Jak wspomniałem jest to pewnego rodzaju kontynuacja i pewnie jak będę miał okazję sięgnę po wspomnienia Marii Czubaszek, bo tu ewidentnie usuwa się ona trochę na drugi plan. Jest obecna poprzez swoje czasem złośliwe komentarze, no i poprzez fragmenty jej twórczości - Artur Andrus odkrył bowiem w ich piwnicy całą walizkę tekstów pisanych dla radia, telewizji, czy prasy.

środa, 13 stycznia 2016

John Lennon. Listy, czyli dziś pewnie by analizowano profil na Facebooku

wtorek, 12 stycznia 2016

Cabaret w Teatrze Dramatycznym, czyli udane otwarcie 2016 r.


Kiedy w weekendowy wieczór wybierałem się do Teatru Dramatycznego na „Cabaret”, zastanawiałem się, czy reżyserce Ewelinie Pietrowiak uda się wykrzesać z aktorów tyle talentu wokalnego, by musical, który po raz pierwszy wystawiono  na Broadwayu w 1966 r. wytrzymał próbę czasu. Wytrzymał – i to jeszcze jak!
Oryginalna produkcja Joe Masterhoffa powstała na podstawie libretta Christophera Isherwooda do muzyki Johna Candera i słów Freda Ebba i wielokrotnie inspirowała twórców teatralnych największych scen z Nowym  Jorkiem i  Londynem na czele, stając się też, obok sztuki  „I am a Camera” Johna Van Drutena i książki „Berlin Stories” Christophera Isherwooda – kanwą nagrodzonego ośmioma Oscarami filmu Boba Fosse`a z Lizą Minnelli w roli głównej.
Na szczęście, spektakl nie przypomina (bardzo udanej) amerykańskiej produkcji filmowej, a bliższy jest wersji musicalowej, choć dostosowano go naturalnie do warunków sceny Teatru Dramatycznego. Otrzymujemy więc znakomicie podaną kilkuwątkową historię miłości kabaretowej artystki klubu Kit Kat – Sally Bowles  i amerykańskiego pisarza Cliffa Bradshawa, a także losów mieszkańców Berlina na tle przerażająco zmieniającej się rzeczywistości lat trzydziestych. Nie zabrakło genialnych szlagierów, tańca, imponującej muzyki na żywo ani wzruszających wątków dramatycznych.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Zacieralia, czyli podobno najbardziej żenujący festiwal roku

Wczoraj notki nie było, ale dzień był tak intensywny, że potem już człowiek chciał tylko odpoczywać. W ramach naszych cyklicznych akcji wymiany książek tym razem spotkanie wyjątkowe, bo połączone z miejskim finałem WOŚP, były więc licytacje, poczęstunek i sporo innych atrakcji. A my mogliśmy w to wszystko się włączyć i dołożyć do tego jakiś własny grosik. Fajna sprawa!
Zdaję sobie sprawę, że większość czytelników bloga jest spoza Warszawy, więc nawet zbyt często nie piszę o tych naszych inicjatywach, ale jakby ktoś chciał zerknąć niech wbije na FB "Półki do Spółki" i miło mi będzie jak da łapkę w górę.

No i tak... Zmęczenie spore, satysfakcja też jest, choć humor mam od kilku dni pod psem - wszystko przez to, że na sobotnim koncercie posiałem (podejrzewam, że wcale nietrudno było wyciągnąć mi z kieszeni) telefon... A bez niego trochę jak bez ręki. Dlatego i sama ocena imprezy trochę się opóźnia. Nawet jeżeli człowiek się fajnie bawi, a potem doświadcza niezbyt miłych konsekwencji, to i wspomnienia jakoś blakną :) Generalnie - dwa dni koncertów, do których namówiła mnie małżonka oceniam naprawdę fajnie, choć do utraty telefony dochodzą jeszcze inne czynniki, które wpływają na to iż pianie z zachwytu przychodzi mi z trudem.

sobota, 9 stycznia 2016

Sherlock i upiorna panna młoda, czyli nie tylko dla fanów serialu

Nawet się nie spodziewałem, że projekcje tzw. odcinka specjalnego, ściągną do kin aż tylu fanów. Zamiast jednego seansu, chyba większość kina robiła po kilka, a ja mogę tylko się cieszyć, że udało mi się dołączyć do tej rzeszy ludzi, którzy mieli przyjemność oglądania tego na dużym ekranie. Moje zdziwienie bierze się stąd, że od początku było wiadome, że to film, który przygotowany został dla telewizji i jego projekcje lada chwila (na BBC chyba dziś o 23, a nasza "dwójka" pokaże go 17 stycznia około 20). Ale oglądanie tego w kinie jednak ma swój urok. Tym bardziej, że odcinek specjalny, który promuje sezon czwarty serialu Sherlock (o którym pisałem dawno temu, ale z przyjemnością do niego wracam i towarzyszę w kolejnych sezonach), ma swój niepowtarzalny klimat. Serial, którego akcja dzieje się współcześnie, wraz ze wszystkimi postaciami i grającymi ich aktorami, został przeniesiony do roku 1895. Obserwowanie tych wszystkich smaczków kostiumowych i scenograficznych, było nie mniejszą frajdą niż sama fabuła filmu.

Słaba płeć? Czyli młodzi, ambitni, z kredytami

Wczorajszy wieczór pod znakiem Sherlocka, ale napiszę o nim pewnie jutro.  O ile będę miał siłę, bo jeszcze dwa intensywne wieczory przede mną, bo małżonka zabiera mnie na Zacieralia.
A potem jeszcze w niedzielę nasza akcja wymiany książek gra razem z WOŚP. Oj dzieje się.
Co dziś? Kolejna polska produkcja, którą już zdążono zjechać i zakwalifikować do szufladki z najbardziej żenującymi komediami romantycznymi. Tymczasem "Słaba płeć", choć nie jest wolna od wad, ma też kilka plusów. Przede wszystkim podobała mi się postać wykreowana przez Olgę Bołądź - kobiety, która wciąż się mobilizuje by być silną, niezależną, przebojową, bo nigdy nie ma specjalnie okazji, by pokazać co naprawdę czuje... Tu na słabość nie ma miejsca, bo by cię zjedli.

czwartek, 7 stycznia 2016

Niepoprawni (Fantazy), czyli - niestety - szkoda czasu...

      Ostatnio sporo osób pyta mnie, czy jestem aż tak zakochany w teatrze, że podoba mi się każdy spektakl. Niewielkie wyjaśnienie: owszem, staram się dostrzegać piękno, jednak tylko tam, gdzie ono faktycznie istnieje. Jeśli go nie ma... Zresztą: zawsze mówię i piszę to, co myślę. Oto zatem słów kilka na temat przedstawienia, które wyjątkowo nie przypadło mi do gustu.

środa, 6 stycznia 2016

Dzikie historie, czyli gdy już mówisz sobie: dość

 Zastawiam się ile dobrych filmów w ciągu ostatnich dwóch lat przegapiłem. Na pewno Mad Maxa, ale oto odkrywam ze zdziwieniem jaką perełką czarnego humoru (który uwielbiam) są "Dzikie historie". Widząc nazwisko Almodovara (chyba był producentem), byłem jakiś sceptyczny i film pominąłem gdy był w kinach. A teraz mogę tylko powiedzieć, po seansie w TV, cholera to naprawdę świetna rzecz!
Produkcja hiszpańsko-argentyńska ma w sobie świeżość, przewrotny humor, jednocześnie bawi i jest przeżyciem dość oczyszczającym. Bo w końcu historie, o których opowiada, choć tu wyolbrzymione, doprowadzone do eskalacji, mogą przydarzyć się każdemu. Z samych siebie się śmiejemy. Najpierw z tego jak widzimy, że bohaterów ponoszą emocje, że nad nimi nie panują, a potem wraz z tymi postaciami musimy zderzyć się z ich konsekwencjami.

Cage the elephant - Tell me I'm pretty, czyli nie za ostro, ale energia fajna

Wczoraj na notkę nie było czasu, to może dziś uda się dwie. Po nocce z grami planszowymi znalazłem muzę, która daje sporą dawkę energii, więc chcę najpierw podzielić się z Wami płytką, a wieczorem może jakiś dobry film. Co prawda nagromadziło mi się sporo produkcji, przy których chcę trochę pomarudzić, ale to może na przyszły tydzień, co? Dziś coś dobrego.
Muzycznie ubiegły rok był dość ubogi i nawet miałem jakieś postanowienie, żeby szukać więcej nowości, deezer bez konta premium na komórce sprawdza się jednak średnio, córka za to namawia mnie mocno na spotify i właśnie stamtąd dzisiejszy krążek. Gitarowo, hałaśliwie i energetycznie. Była spora pokusa, żeby opisać warszawskiego Sylwestra, ale było tak zimno, że większość kapel jedynie słuchaliśmy chowając się z córą do namiotu. Notki o tym koncercie więc nie będzie (Perfect grał krótko, Lemon smęcił, Grubson to nie do końca moja bajka). Gdyby nie the Kooks i świetne fajerwerki to bym to uznał za porażkę. Ale o brytyjczykach już kiedyś pisałem, to może dziś o kapeli zza Oceanu. Co prawda muza podobna - widać, że nie ustaje moda na indie rock, na ładnych chłopaków, którzy potrafią i przysmęcić i rozkręcić muzę podrygiwaniem a'a The Beatles.
Oto czwarty krążek Cage The Elephant - dla mnie odkrycia nowego, bo chyba więcej słucham dinozaurów, ale przecież kapela gra już chyba prawie 10 lat i koncertowała z największymi.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Utopce - Katarzyna Puzyńska, czyli czy kobiety potrafią pisać kryminały

Image
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Puzyńskiej. Trochę głupio tak zaczynać lekturę od piątego tomu pewnego cyklu, ale tak się złożyło, może kiedyś uda się trochę cofnąć (choć zdaje się, że już kolejny w księgarniach lada dzień). Wrażenie całkiem pozytywne: nie ma za bardzo drażniących bohaterów, jest wyraźny wątek kryminalny i jakieś śledztwo (patrz moje uwagi do twórczości Guzowskiej), wszystko jest w miarę spójne, nie ma wielości wątków, które by sprawiały uczucie nadmiaru (patrz moje uwagi do twórczości Bondy) i tak by pewnie można ciągnąć różne porównania do różnych autorek (Kwiatkowska, Zaborowska...), ale nie zmienia to postaci rzeczy. Panie potrafią pisać kryminały. Można czepiać się detali, może czasem narzekać, że klimat nie podchodzi, że nie rozumiemy bohaterek (ach który mężczyzna w 100% zrozumie kobietę?) albo, że postacie męskie są dziwaczne (ach któraż kobieta...) i zbytnio uproszczone. Czy jednak tego samego albo bardzo podobnych rzeczy nie można zarzucić piszącym panom? 
Z dużą przyjemnością próbuję spotkań z kolejnymi krajowymi twórcami kryminałów, jeszcze wielu mi zostało do nadrobienia, przy niektórych nazwiskach może źle zacząłem i muszę dać jeszcze jedną szansę. Puzyńska w każdym razie wychodzi z pierwszego spotkania jak najbardziej z tarczą.

niedziela, 3 stycznia 2016

Arthur i George, czyli z takimi podejrzeniami to do książek



Kontynuujmy wątek kryminalny. Jutro Puzyńska, a dziś ten, od którego wszystko się zaczęło. No właśnie - czy wiecie, że już za kilka dni premiera najpierw w kinach, a potem w tv nowego długometrażowego Sherlocka? Choć nowa seria z Cumberbatchem będzie nadal współczesna, to ten specjalny odcinek jest w stylu retro. Sherlock i upiorna panna młoda już w tym tygodniu. Ja już bilety mam!

Aha, w ramach porządków na blogu wrzuciłem jeszcze coś nowego z filmów: Godzina rysia, czyli kto do mnie mówi

A na dziś słów parę o miniserialu - raptem trzy odcinki, rzecz bardzo w klasycznym stylu, bez nowinek od Guya Ritchiego :) Co kto lubi. Zresztą ten serial (a wypatrzyłem nie przeczytaną książkę Burnesa na półce, która była podstawą do scenariusza) nie do końca jest o Sherlocku, choć wciąż się o nim wspomina.

sobota, 2 stycznia 2016

Wiśniowy blues - James Lee Burke, czyli lepiej z nim nie zadzieraj

Odrobina porządków - wreszcie jest chwila na nadrabianie zaległości - dopisałem po kilka zdań od siebie do notek pisanych przez Włodka:
Egipt: haram halal.
Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit

Jeszcze chyba z 10 książek z ubiegłego roku czeka na swoją notkę, ubiegłoroczne podsumowania nie są więc idealne - siłą rzeczy nie znalazły się w nich chociażby powyższe dwa tytuły. Ale obiecuję, że zamieszczę je w tegorocznym zestawieniu. Na razie w wolnej chwili bawię się szablonami blogspota i zastanawiam czy chcielibyście trochę recenzji z gier planszowych czy karcianych na Notatniku. Robiłem dotąd to bardzo okazjonalnie, ale chyba złapałem bakcyla i mam trochę ciekawych tytułów do polecenia.

Ale dziś i jeszcze przez kilka dni kontynuujemy kryminały. Z niewielką przerwą (jutro) na coś filmowego i będącego naprawdę przeżyciem niepowtarzalnym.
Nie wiem czego spodziewałem się po Jamesie Lee Burke - koleżanka z pracy reklamowała mi go z wielkim wow!, a ja ostatnio chyba zbyt często sięgając po autorów polskich lub skandynawskich, szukam jakiejś odmiany. Na pewno (i pisałem o tym w podsumowaniach) moim odkryciem z ubiegłego roku był Ellroy, może więc oczekiwałem czegoś podobnego?

piątek, 1 stycznia 2016

Hobbit. Bitwa pięciu armii, czyli no, widowiskowo jest... I rozdawajka.


Pisałem już o dwóch poprzednich częściach Hobbita,
najpierw z entuzjazmem, potem już z dużo mniejszym.
Nie będę też powtarzał tego co pewnie wszyscy myślą: po cholerę było to dzielić na 3 części po ponad dwie godziny. Gdy już doczekaliśmy się finału, jakoś kompletnie nie ma w nas ciekawości, emocji... Jest inaczej niż przy Władcy Pierścienia. Ewidentnie rozciągając tu wszystko do granic możliwości, Jackson sprawił, że po prostu robi się to powtarzalne i mimo widowiskowości, niestety też nudne. 
Kto by pomyślał, że finał, który w książce jest wyglądany i wywołuje tyle emocji, tu oglądany jest jednym okiem, bo drugim zerka się na zegarek, na popcorn, czy tam cokolwiek innego.